Bieda to pierwsze słowo, które przychodziło mu do głowy, kiedy myślał o rodzinie.
John wyszedł z szopy. Właśnie nastał świt, zapowiadał się ciepły i bezchmurny sierpniowy dzień.
Ruszył w stronę terenu pokrytego samymi krzakami borówki amerykańskiej. Wiele mieszkańców wsi posiadało działki, na których uprawiali warzywa i owoce, lecz w przeciwieństwie do Johna, oni nie tracili większości plonów, gdy sezon dobiegał końca.
Wkroczył między rządki, tam, gdzie wczoraj skończył zbierać, i ze znużeniem zabrał się do pracy. Rzędów łącznie było pięć, każdy liczył po sto krzaków. Zdecydowanie za dużo jak na jedną osobę. John planował sprzedać kiedyś kawałek działki, jednak postanowił zostawić ją w całości dla syna.
Może jemu lepiej się ułoży – pomyślał, wrzucając owoce do miski.
Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu, prezentując się w całej okazałości. Temperatura lekko się podniosła, lecz ubranemu w spodenki i biały T-shirt Johnowi nie sprawiało to problemu. Wczoraj słyszał w radiu, że przez cały tydzień przewidują po trzydzieści stopni w centrum Stanów.
Po godzinie mężczyzna zrobił sobie przerwę, aby nawodnić organizm. Spojrzał na zegarek i ze zdziwieniem zauważył, że w tak krótkim czasie wykonał tyle roboty.
O dziesiątej wrócił do domu odpocząć. Zdjął buty, a następnie położył się na kanapie w salonie. Westchnął głęboko i zamknął oczy. Niemal przysnął, gdy skrzyp nienaoliwionych kół wózka inwalidzkiego skutecznie go rozbudził.
– Twój grat wymaga wymiany – zauważył John, podnosząc się do pozycji siedzącej. Ujrzał przed sobą Wendy, uśmiechała się do niego czule. Na jej czole pogłębiała się sieć zmarszczek.
– Jasne, przydałby się jakiś nowiutki mercedes.
To niesamowite – pomyślał John. Mimo tego całego cierpienia zachowałaś poczucie humoru.
John wstał. Drobna brunetka teraz sięgała mu do pasa. Uniosła głowę, by spojrzeć na męża. Głęboko osadzone, błękitne oczy wpatrywały się w niego. Kryło się w nich coś na znak niepokoju.
– Kocham cię, Johny… – zaszlochała niespodziewanie, przywierając do mężczyzny. Dłonie splotła za jego plecami. – Dziękuję za to, co dla nas robisz…
John zesztywniał z zaskoczenia. Przeszło mu przez myśl, że śmiech i żarty Wendy są jedynie przykrywką tego, co tak naprawdę dręczyło ją w środku.
Klęknął przed nią na jedno kolano, jakby miał się zaraz oświadczyć, i popatrzył jej prosto w oczy. Przed nim ukazywał się obraz człowieka wymęczonego, bezbronnego oraz bezsilnego. Wendy spoglądała na niego przez łzy. Rozchyliła usta, jakby chciała coś dodać, ale nie była w stanie Zawsze, kiedy John widział ją taką, żałował, że nie mógł zapewnić jej lepszej opieki oraz warunków.
– Nic nie mów. Też cię kocham – odparł, opierając jej czoło o swoje. – Obiecuję, że będzie lepiej.
Wendy wytarła łzy rękawem swetra i nieco się uspokoiła.
– Muszę dokończyć obiad. Zawołam cię, jak będzie gotowy – powiedziała i odjechała w stronę kuchni.
John odprowadził ją wzrokiem, zerknął na zegarek i uznał, że najwyższa pora wracać do pracy.
***
– Tato… a dlaczego borówki są fioletowe?
John spojrzał na syna; jego krótkie blond włosy powiewały na letnim wietrze. Delikatnie zarumieniona, piegowata twarz zdradzała zainteresowanie.
– Ponieważ matka natura takimi je stworzyła – odparł i posłał mu serdeczny uśmiech.
Chłopiec złapał się za brodę i powędrował gdzieś skupionym wzrokiem. John wiedział, że Danny za chwilę znów o coś spyta.
– A kim jest matka natura?
– To jest, mój synu, stworzycielka tego wszystkiego – wyjaśnił i z zachwytem zarysował dłonią obszar dookoła.
Danny otworzył usta i wydał z siebie krótkie „O”.
– Czyli to kobieta stworzyła naszą wieś?
John ponownie przyjrzał się synowi. Chłopak w opalonej prawej dłoni trzymał miskę do połowy zapełnioną borówkami, a lewą rękę położył na kolanie. John zaśmiał się w duchu, że mózg chłopca pęcznieje od napływu informacji.
– Zgadza się.
Zamilkli i wrócili do pracy. Skwar sprawiał, że John coraz częściej zmuszony był wycierać spocone czoło. Muchy bzyczały dookoła, co rusz siadały na ciele mężczyzny. Od czasu do czasu po jezdni przejechał traktor lub kombajn. Nie zdarzało się to jednak często; na wsi żyła garstka osób. Najbliższe miasto, liczące nieco ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców, oddalone było o piętnaście minut drogi stąd. Ponadto aby się tam dostać, potrzebny był samochód, a John posiadał jedynie stojącego w szopie starego citroena ze szwankującą skrzynią biegów.
Minęły dwa kwadranse. Jak na razie robota szła nie najgorzej – łącznie oberwanych mieli prawie połowę z pięciuset krzaków za sobą, lecz nawet jeśli utrzymaliby obecne tempo, do końca sierpnia nie zdążyliby wyrobić się ze wszystkim na czas, a to oznaczało, że kolejne pieniądze dosłownie zgniją.
Nagle Danny się odezwał:
– Tato… a kiedy znowu będę miał światło w pokoju? Dzisiaj chciałem poczytać książkę, ale lampka nie zaświeciła.
To pytanie zdziwiło Johna, na tyle, że przerwał pracę i poważnie popatrzył na syna.
– A nie masz?
Danny pokręcił głową.
– Przecież płaciliśmy… – powiedział bardziej do siebie niż do syna.
– Hę?
– Nic, nic – odparł. – Jak będę w mieście, spróbuję to załatwić.
Danny przytaknął. Po pewnym czasie mężczyzna ogłosił przerwę, mówiąc synowi, że tak długie przebywanie na słońcu może zaszkodzić.
***
Nim John zasnął, nie miał wątpliwości, że kolejny dzień zacznie się podobnie jak poprzedni, lecz był w błędzie. O świcie obudziło go głośne wycie wiatru, połączone z uderzeniami gradu o dach. Wstał z łóżka i czym prędzej podszedł do okna. Na zewnątrz lało jak z cebra. Ciemne obłoki przykrywały niebo, liście i gałęzie wirowały jak szalone. Miał wrażenie, że przed jego oczami rozgrywa się film katastroficzny.
– Cholera – mruknął pod nosem.
Przecież nie zapowiadali opadów…
Wyszedł na korytarz. Gdzieś w pobliżu uderzył piorun. John nagle stracił równowagę i omal nie runął na podłogę. Głośny huk wprawił go w osłupienie, a domem aż zatrzęsło. Po chwili mężczyzna usłyszał skrzypienie drewnianych desek oraz łupnięcie drzwi szopy. Przeszło mu przez myśl, że wczoraj musiał ich nie domknąć.
– Skarbie…
Odwrócił się na dźwięk głosu Wendy. Zsunęła na szyję opaskę do spania. Wpatrywała się w niego przerażona.
– Danny… Idź do Danny’ego.
– Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.
Kolejne rąbnięcie, tym razem mocniejsze, po którym rozniósł się dźwięk alarmu citroena. John poderwał się jak marionetka szarpnięta za sznurki i o mało nie upadł ponownie. Poszedł w stronę pokoju syna. W ciemności mężczyzna nie widział, czy na jego drodze nie czai się przeszkoda. Jedną ręką trzymał się barierki, a drugą opierał o ścianę, by w nic nie uderzyć.
Przed drzwiami usłyszał głośny wrzask.
– Tato!!!
Niczym rażony piorunem wpadł do środka. W świetle błyskawic dostrzegł przestraszoną twarz chłopca. Danny siedział na łóżku, mocno ściskając zwiniętą kołdrę.
– Danny! – Ojciec podszedł do łóżka i uklęknął przed nim. Zauważył, że biała pościel w jednym miejscu zabarwiła się na żółto. Chłopak trząsł się, włosy lepiły mu się od potu, a zębami nerwowo przygryzał wargi. Płakał.
– Boję się, tato! – zaszlochał, chowając głowę w barczystych ramionach ojca.
Mężczyzna przytulił go mocno, a następnie zabrał do sypialni.
– Już dobrze.
Na zewnątrz nadal lało i grzmiało, lecz przestało mieć to znaczenie dla Johna, gdy cała trójka przywarła do siebie w łóżku. Mężczyźnie zebrało się na płacz. Zdawał sobie sprawę, że za wszelką cenę musi zapewnić rodzinie lepsze warunki.
– Kocham was, śpijcie – powiedział. – Będzie dobrze, obiecuję.
Nie, nie będzie dobrze – poprawił się w myślach. Nadal będziemy biedni i bez prądu, a zimą odłączą nam też ogrzewanie i zamarzniemy na śmierć!
Głośny huk rozniósł się na zewnątrz. Deszcz nieco ustał. John próbował ocenić, ile czasu minęło, odkąd się obudził, lecz nie był w stanie. Zastanawiał się, czy krzaki borówki przetrwały. Jeśli stracą jedyny sposób zarobku, umrą z głodu.
Z lewego oka do kącika ust wolno spłynęła mu łza. Przeszywała go potworna bezsilność. Szloch stłumił poduszką. Wendy i Danny prawdopodobnie już zasnęli, a on został sam z mrocznymi myślami. Nie chciał ich obudzić. Pragnął dla nich jak najlepiej, dlatego postanowił, że jak tylko pogoda się poprawi, wyjdzie na działkę i będzie rwał borówki do upadłego.
Nie widział innej opcji.
***
John padł na kolana. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Przed nim roztaczał się obraz zupełnie zdemolowanych i zniszczonych krzaków borówki. Liczne kupki gałęzi, liści i szczątek kukurydzy z drugiej strony ulicy walały się wszędzie. Czuł w głowie kompletną pustkę i stopniowo narastała w nim rozpacz. Serce mu pękło. Pękło tak jak wtedy, gdy dowiedział się, że dziewczyna, w której podkochiwał się całe liceum, nie odwzajemniała jego uczuć. Pękło podobnie jak wtedy, kiedy wraz z Wendy pojechał do szpitala po jej wypadku, a kilka godzin później dowiedział się, że ona nie będzie chodzić…
– Tato…
Usłyszał za plecami głos, lecz puścił go mimo uszu. Nadal klęczał, wpatrując się jak zahipnotyzowany w to, co stracił. W oczach zaczynały zbierać mu się łzy. Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle.
Jak to możliwe?
Po chwili Danny odezwał się po raz drugi, szturchając ojca w ramię, i dopiero wtedy John wrócił do rzeczywistości. Ogarniały go smutek i bezsilność. Ogarniała go myśl, że przegrał z czymś, z czym w pojedynku nie miał żadnych szans.
– Kurwa! – krzyknął, nie zwracając uwagi na obecność syna. – Kurwa mać! Kurwa! Kurwa!
Zaczął tłuc rękoma o ziemię. Raz po raz okładał ją coraz mocniej, wrzeszcząc i szlochając.
Co my teraz zrobimy?
John spojrzał za siebie. Zobaczył płaczącego Danny’ego i natychmiast przywrócił się do porządku. Jak on mógł się tak zachować zachowywać przy synu? Okazał przy nim słabość, a to sprawi, że chłopak na pewno straci nadzieję na lepsze jutro.
– Tatusiu… – Danny podszedł bliżej i objął go. – Wszystko będzie dobrze.
Słońce wyłoniło się zza chmur, oświetlając teren dookoła. Krzewy i rośliny wyglądały, jakby przebiegło po nich stado olbrzymów. Drzewa w oddali były poprzewracane, a gałęzie rozrzucone. Widząc to, John pocieszył się, że z domem nie stało się nic wielkiego, co poniekąd było cudem. Mimo że szopa trochę ucierpiała, to nie bolało go to aż tak, jak utrata borówki.
– Wiem, synu. Poradzimy sobie…
Nagle Danny odsunął się do tyłu i palcem wskazał na teren między czwartym a piątym rzędem krzewów. Wyglądał na zaciekawionego, jak człowiek, który pierwszy raz w życiu jest świadkiem zorzy polarnej.
– Co tam jest?
John odwrócił się w stronę wskazywaną przez syna i chwilę się przyglądał. Zauważył, że coś tam błyszczało.
– Nie wiem.
Danny zignorował jego słowa i ruszył prosto przed siebie. Mężczyzna podążał wzrokiem za chłopcem.
– Danny?
Lekko zaniepokojony John wstał i ruszył za synem. Z bólem przedzierał się przez zrujnowane krzaki borówek, wpadając co jakiś czas w zmiękczoną po deszczu ziemię. Nigdy wcześniej nie widział takiej gleby na działce. Musiało naprawdę potężnie lać.
– Tutaj! – krzyknął Danny. – Tato, tato!
John podbiegł do niego i spojrzał pod nogi. Z ziemi wystawał jakiś metalowy przedmiot.
Przez chwilę obydwaj stali w osłupieniu, przyglądając się obiektowi. Z góry wyglądał dość dziwnie, wręcz niemożliwie do zidentyfikowania. Blacha obsypana była ziemią, lecz w niektórych miejscach John dostrzegł coś na kształt przycisków.
– Lepiej się odsuń, Danny – polecił. – Nie wiem, co to jest. Pójdę po łopatę i rozkopiemy to dookoła.
Nagle urządzenie głośno zapiszczało, sprawiając, że John i Danny jednocześnie odskoczyli. Dźwięk przypominał kulawą grę na skrzypcach.
– Co to było, tato?! – Głos Danny’emu drżał.
– Nie mam zielonego pojęcia. Idź do domu, lepiej zajmę się tym sam.
Danny wypełnił polecenie. Johnowi przeszło przez myśl, że to coś przyleciało z kosmosu, jednak zdawał sobie sprawę, że taki scenariusz byłby zbyt abstrakcyjny.
Chciał podejść bliżej, żeby zbadać to coś, lecz gdy zapiszczało po raz drugi, John pobiegł ile sił w płucach do szopy, aż w końcu wyhamował w ostatniej chwili i przeszedł przez podwójne drzwi. Okrążając citroena, zobaczył wiele porozrzucanych na podłodze narzędzi, ale na szczęście żadne z nich nie trafiło w samochód. Z rogu chwycił łopatę i wrócił na pole. Serce waliło mu jak młot, krople potu utorowały sobie własną ścieżkę na czole, a wzrost temperatury przyprawiał o mdłości.
W końcu jednak wziął się za to, co teraz było dla niego najważniejsze.
– Dasz radę – pocieszył się i głęboko wbił łopatę w glebę obok nieznanego obiektu. Napiął mięśnie, przesypując ziemię wypełnioną kamieniami oraz korzeniami. Po chwili jego oczom obiekt ukazał się w całości.
Niczego podobnego nigdy nie widział. Maszyna była niewielka, lecz wyglądała na solidną. Coś na kształt dużego odkurzacza. John przetarł jej wierzch, odsłaniając jeszcze więcej guzików. U spodu zamontowane miała cztery koła przypominające koła skutera.
– No proszę… Cóż to?
John nachylił się, ale zgrzyt i drgnięcia czterokołowca sprawiły, że instynktownie odskoczył. Runął na ziemię. Gołymi rękoma otarł się o leżące gałęzie i głośno syknął. Wstał, otrzepał się i znowu spojrzał na maszynę. Tym razem jednak zainteresowanie zastąpiło strach i John bardzo chciał się dowiedzieć, do czego ona służy. Podszedł więc bliżej, uważnie stawiając kroki, i patrzył na maszynę. Piszczała, wiła się oraz drgała, jakby w środku szalało tornado.
To tylko potęgowało ciekawość Johna.
Wskoczył do niewielkiego dołu. Nagle maszyna ucichła. John położył na niej dłoń i spojrzał na multum przycisków. Nie były podpisane, niektóre z nich słabo świeciły. Poczuł, jak podniecenie rozpala go od środka, niczym zapałka rzucona w kałużę benzyny.
– Piękna jesteś – mruknął pod nosem. – Ale do czego służysz?
Nie otrzymał odpowiedzi, co go nie zdziwiło. Już w dzieciństwie John nieco fascynował się gadżetami i wszelkiego rodzaju sprzętem, a teraz wszystkie te zainteresowania wróciły jak na pstryknięcie palcem. Czuł się jak dziesięciolatek odkrywający coś nowego.
Myślami zawędrował ku smutnej rzeczywistości. Przypomniał sobie, że właśnie stracił praktycznie wszystko, co miał, przez co nie był w stanie zapewnić bytu żonie i synowi. Fakt, ich życie nie układało się najlepiej; czasem nawet myślał z tego powodu o samobójstwie, lecz nie miał wystarczająco dużo odwagi, aby zostawić Wendy samą.
Johnowi znów zachciało się płakać. Żal rozpierał go od wewnątrz, ale gdy tylko spojrzał na maszynę, smutek momentalnie zgasł, a na jego miejsce wkroczyły bardziej pozytywne emocje.
Instynktownie spojrzał na zegarek. Minęło już dobre pół godziny, odkąd Danny udał się do domu.
Niewiarygodne. Aż tyle tu siedzę?
Delikatny powiew wiatru orzeźwił Johna, wyrywając go z błogiego stanu. Mężczyzna nie wiedział, do czego służy stojący przed nim metalowy, prostokątny obiekt na kółkach, ale zbytnio się tym nie przejmował.
Wygrzebał się ze środka, klęknął przy dziurze i chwycił maszynę. Wbrew pozorom nie ważyła dużo – John, używając trochę więcej siły, bez problemu wyciągnął ją z dołu.
Teraz widział ją jeszcze lepiej, ubrudzoną i lekko zżółkniętą, wyglądającą bardziej tajemniczo niż wcześniej. Na jej prawym boku widniały dwa guziki: „ON” i „OFF”. John drżącą dłonią wcisnął pierwszy, po czym prędko ją odsunął i czekał na rezultat. Nic się nie pokazało. John spróbował drugi raz.
Bezskutecznie.
– No dalej! Działaj! – wykrzyczał. Sam nie do końca rozumiał, dlaczego tak zależało mu na tym pudle. – Pokaż, co potrafisz.
Mimo próśb Johna maszyna nadal milczała.
– Kurwa… – zaklął. To dopiero poranek, a już stało się tyle złego. – Przecież jeszcze przed chwilą tak ochoczo działałaś… – dodał ochrypłym głosem. Osunął się na ziemię i zaczął wpatrywać w niebo. Kłęby chmur sunęły po błękitnym tle. Wyglądały tak pięknie…
***
– Co my teraz zrobimy? – spytała Wendy ze łzami w oczach. – I… i jak to w ogóle możliwe?!
John objął ją mocno. Szok, jakiego doznał zaraz po ujrzeniu zdemolowanego pola borówek, już minął. Choć starał się tego nie okazywać, miał wrażenie, że to ich koniec. Pogoda odcięła im zarobki, a kolejne owoce w najlepszym wypadku możliwe będą do oberwania dopiero następnego lata.
– Nie zapowiadali żadnych wichur. Mieliśmy cholernego pecha i musimy się z tym pogodzić. Obiecuję ci, że z tego wyjdziemy, kochanie – próbował ją pocieszać. – Daj mi tylko…
– Ale, John, ty nie rozumiesz! – wybuchła i odepchnęła go od siebie. Bezradność biła z jej oczu. – Prędzej się wykończysz, niż nas wyżywisz. – Wskazała palcem na drzwi wejściowe. – Ledwo co dawałeś radę siedzieć na tym słońcu.
Przez moment obydwoje milczeli.
– Wiem, że skarcisz mnie za to, co zaraz powiem – ciągnęła Wendy już trochę spokojniejszym tonem – ale zadzwońmy do Jacka.
John wzdrygnął się i wbił stanowcze spojrzenie w żonę. Uważał rodzonego brata za najgorszego człowieka, jaki stąpał po tym świecie. W dzieciństwie to zawsze Jack był lepiej traktowany. To jego rodzice wychwalali i rozpieszczali, a Johna traktowali z chłodnym dystansem. Ponad dziesięć lat temu, kiedy ich ojciec umarł, Jack dostał po nim większość spadku. Najwięcej pieniędzy otrzymała matka, a drugiemu synowi przypadło pole. Kiedyś, gdy John ledwo wiązał koniec z końcem, zwrócił się o pomoc do brata. Ten wówczas mu odmówił, a odkąd otrzymał pieniądze, coś poprzestawiało mu się w głowie i odciął się od wszystkich. Podobnie zresztą jak matka…
– Nie.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, ale tylko on może nam pomóc.
– Nie zadzwonię do niego. Nie ma takiej opcji. – Odkaszlnął, ewidentnie zdenerwowany.
– Pomyśl rozsądnie – przekonywała Wendy. – Nie wiesz, jaki Jack jest teraz, może się zmienił?
John odwrócił się energicznie w stronę żony. Oczy mu płonęły.
– Tacy jak on nigdy się nie zmieniają. – Wstał i przeciągnął się. Coś w jego karku strzeliło. – Wychodzę. Daj mi trochę czasu, spróbuję coś wymyślić.
– Jeśli ty do niego nie zadzwonisz, to ja to zrobię.
Mężczyzna milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Zupełnie zaskoczyła go postawa żony i jej sprzeciw wobec jego słów.
– I tak mu nagadam, że nam pomoże. John, my potrzebujemy pomocy… Mamy syna i dom na utrzymaniu, czy ty tego nie rozumiesz?
– Nie zadzwonisz. Nie przyjmiemy ani dolara od tego skurwysyna!
Wyszedł, nie mówiąc nic więcej. Zbiegł z werandy, a następnie wpadł do szopy i wsiadł do citroena. Próbował się uspokoić. Myślami powrócił do maszyny stojącej na działce. Zastanawiał się, czy nie spróbować sprzedać jej gdzieś na mieście. Na pewno znalazłby się ktoś, kto byłby zainteresowany takim starociem. Może John dostałby za niego wystarczająco dużo pieniędzy na jakiś czas. Najpierw jednak musiał dokładnie dowiedzieć się, do czego on służy.
Spróbował odetchnąć. Buzował w nim gniew, przez co aż dyszał. Przymknął powieki i nawet nie zdał sobie sprawy z tego, kiedy zasnął…
***
Otworzył oczy. Z początku nie wiedział, gdzie się znajduje, gdyż panowała całkowita ciemność, lecz wszystko sobie przypomniał, kiedy natrafił dłonią na kierownicę. Chyba niechcący przysnął w citroenie, i to na tak długo, że zdążył zapaść zmrok.
– Cholera – wymamrotał i wysiadł z samochodu. Przeciągnął się i rozejrzał dookoła. Wyczuł woń nagrzanej blachy auta. Promienie słońca musiały wpadać ukradkiem przez dziury w dachu szopy. Po ciele spływał mu pot, a w żołądku i gardle go piekło.
Wyszedł ze środka i zamknął za sobą drzwi. Spojrzał w górę. Migoczące gwiazdy wyglądały tej nocy przepięknie, niczym garść srebrnych monet rzucona w powietrze. Poszarpane chmury przysłaniały sierp księżyca. Nagle północną stronę nieba przecięła spadająca gwiazda. John pomyślał życzenie.
Chciał, żeby w końcu im się układało.
Okrążył budynek, by sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Gdy ujrzał pole, otępiał. Zamiast zniszczonej działki zobaczył nietknięte krzewy. Zupełnie jakby wichura nigdy nie przeszła przez ich podwórko…
– Co jest? – spytał sam siebie, lecz nie był pewien, czy wypowiedział te słowa na głos.
Każdy rządek wyglądał identycznie jak wczoraj. Korzenie znów były mocno wrośnięte w ziemię, liście i gałęzie całe, a na nich lśniła piękna oraz dojrzała borówka. Ale tym razem owoców było więcej. O wiele więcej.
– To jakiś żart…
Na moment jego ciało rozpaliło się wręcz do czerwoności. John wiedział, że jeśli nie zdejmie koszulki, to upiecze się żywcem. Ściągnął z siebie szary podkoszulek i cały świat ujrzał jego wychudzoną sylwetkę.
Ruszył do przodu, choć stawianiem kroków nie mógł tego nazwać. Sunął mozolnie jak duch, jakby jego nogi były z waty. Oddychał szybko i nierówno.
Wszedł między pierwszy a drugi rządek. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Z fascynacją przyglądał się pięknej borówce, jakby nie była jego, bojąc się, że zaraz cały ten widok zniknie.
To musi być sen – pomyślał i aby potwierdzić swoje domysły, uszczypnął się w rękę. Nic się nie zmieniło, więc uczynił to ponownie, lecz krzaki wciąż stały nienaruszone. Gdyby śnił, już dawno by się obudził.
Jak to możliwe? Przecież jeszcze niedawno wszystko tutaj było jedną wielką papką…
Nagle usłyszał znajomy zgrzyt, który przeraził go do szpiku kości. Podskoczył i rozejrzał się chaotycznie, próbując zlokalizować dźwięk. Między rządkami coś się świeciło. Podszedł bliżej. Czuł, że jego serce wyrywa się z klatki piersiowej, a pot leje się po całym ciele, gdy stanął nad maszyną, którą wykopał kilka godzin wcześniej. Teraz wyglądała jednak zgoła inaczej: była zdecydowanie większa, prawie równa wzrostowi Johna, i cała świeciła jasnym, wręcz neonowym blaskiem. Na panelu u góry pikał jeden podświetlony, nieoznaczony guzik.
Maszyna była włączona.
I wzywała Johna do siebie.
Mężczyzna z wahaniem oparł drżącą rękę na panelu. Był zafascynowany. Czuł się, jakby brał udział w scenie rodem z filmu science fiction.
Wcisnął jeden guzik. Nagle maszyna zadrżała, jakby w jej środku ponownie wybuchło tornado. Trzęsła się na lewo i prawo, do przodu i do tyłu. John odsunął się i obserwował. Zgrzyt zdawał się coraz głośniejszy, na tyle, że mężczyzna zakrył uszy rękoma.
Oby nie obudził Wendy i chłopaka… – błagał w duchu. Odniósł dziwne wrażenie, że jego myśli zakłócał obcy obiekt naprzeciwko.
Po chwili maszyna zamilkła. John zbliżył się i przyjrzał jej, starając się zrozumieć jej działanie. Miał już wcisnąć inny guzik, aby zobaczyć, co się stanie, gdy maszyna otworzyła się niczym drzwi piekarnika, a ze środka wyleciał gęsty, bezwonny dym. Oczom Johna ukazało się kilkanaście lub kilkadziesiąt (trudno było mu ocenić przez nadmiar emocji) misek z borówkami, ułożonych jedna na drugiej. Chciał spytać, czy maszyna potrafi je zbierać, lecz wydało mu się to głupie. Przecież to niemożliwe…
A może jednak?
– Potrafisz zbierać borówki? – powiedział do stojącego żelastwa. Poczuł się jak idiota.
Dlaczego niby to coś ma…
Nagle w środku maszyny dwukrotnie błysnęło niebieskie światło. John nie wiedział, co myśleć. Czyżby właśnie w jakiś nieznany dla niego sposób odpowiedziała mu na pytanie?
– Rozumiesz mnie?
Znów podwójny błysk.
Nie do wiary!
Już nie czuł się jak dureń rozmawiający z zabawką.
– Komunikujesz się ze mną poprzez te błyski? Dobrze rozumiem, że dwa znaczy „tak”?
Maszyna błysnęła dwa razy.
– A jak powiesz „nie”?
Nastała cisza, co spotęgowało ekscytację u Johna.
Cholera! Właśnie rozmawiam z automatycznym zbieraczem borówek, do diabła!
Pojedynczy błysk.
Teraz rozumiem. Dwa na tak, jeden na nie.
Przyszło mu do głowy pytanie, które napawało go ogromną nadzieją. Przez chwilę wahał się, czy aby na pewno je zadać, ale w końcu uległ ciekawości.
– Czy potrafisz automatycznie zbierać borówki? I magazynować je w środku?
Poczuł chłodny dreszcz, gdy skończył wypowiadać zdanie. Z niecierpliwością oczekiwał na kolejne błyski. Jeśli maszyna odpowiedziałaby „tak”, John zyskałby pewność, że w końcu wraz z Wendy i Dannym sobie poradzą. Wyjdą na prostą, ponieważ taka maszyna zapewne mogłaby pracować całodobowo. A wtedy codziennie wpadałby im pieniądz.
Ciche warczenie silnika maszyny mąciło ciszę na dworze. Po chwili światło dwukrotnie błysnęło.
– To niesamowite! – krzyknął John. – Eureka! Eureka!
Jutro opowiem o wszystkim Wendy i Danny’emu. A niedługo pozwolimy sobie na kablówkę! I na nowe auto! I na…
Zaczął marzyć. Każda myśl o tym, co kupią za pieniądze, które zapewni im maszyna, napawała go optymizmem. W końcu zdarzyło się coś niewyobrażalnego: jego pole borówek jest całe, a on znalazł nowego pracownika.
Podszedł do maszyny, przytulił ją mocno i porządnie wycałował. Do świtu patrzył, jak pracuje.
***
Przez pierwsze dni było ciężko, jak to zawsze na początku.
Kiedy latem 1998 John Nelson odkrył zakopaną w ziemi maszynę, nie wiedział, na co się pisze. Wtedy był nią zbyt zauroczony, aby dostrzec jej wady. Ale mimo wszystko, to dzięki maszynie mogli wieść życie na poziomie. We wrześniu tego samego roku przyniosła im największy dochód. Pracowała całodobowo, codziennie zapełniając niemal połowę szopy borówkami. Dodatkowo potrafiła szybko regenerować zużyte już krzewy, na których kolejnego dnia pojawiały się nowe owoce. I tak było dzień w dzień… Czyż to nie cudowne?
John sprzedawał je hurtowo, po niższej cenie, ale było to lepsze niż nic. Wymienił citroena na nowszy model i pospłacał długi. Ocieplił dom oraz wyremontował kuchnię. Wendy i Danny wieść o maszynie z początku uznali za kłamstwo; w pewnej chwili nawet sądzili, że John zwariował, lecz gdy zobaczyli ją na własne oczy, uwierzyli. Wendy nie zadzwoniła do Jacka z prośbą o pomoc. Jak później powiedziała: „Dobro przyszło z nieba”.
I faktycznie mogło tak być, gdyż John nigdy nie dowiedział się, czym tak naprawdę była maszyna. Mężczyzna pozostał więc przezorny. Nie rozpowiadał nikomu na wsi o tym, co go spotkało, ponieważ nie chciał, żeby pisali o tym w gazetach. Sława to ostatnie, czego pragnął.
Maszyna pracowała, John dbał o nią. Codziennie wychodził na działkę z uśmiechem na twarzy oraz szmatką i detergentem w dłoniach. Nie wiedział, że śmierć niebawem zajrzy mu w oczy.
Miał obsesję na punkcie maszyny. Nadał jej nawet imię – Caroline. Często spryskiwał ją płynami przeciwko różnego rodzaju insektom, gdyż bał się, że te mogą zniszczyć borówkę w środku lub, co gorsza, zaszkodzić Caroline.
A Caroline musiała być zdrowa. Caroline stała dla Johna na równym miejscu co rodzina.
W 1999 kupił motocykl oraz zainwestował w mieszkania do wynajęcia. Zakupił również nieco złota na przyszłość dla Danny’ego, które zdeponował do sejfu w banku. Nie były to duże ilości, lecz za kilkadziesiąt lat mogły być sporo warte. W tym samym roku spisał również testament.
Wszystko zapisał synowi. Dodatkowo sporządził notatki o tym, jak Danny ma dbać o działkę po jego śmierci.
Gdy rok 1999 przemienił się w 2000 i każdy świętował nowe tysiąclecie, mężczyzna zdał sobie sprawę, że przez ostatnie dwa lata postarzał się o następnych dziesięć. Już nie był tym samym czterdziestolatkiem, przynajmniej nie z wyglądu: schudł kilkanaście kilogramów, mocno posiwiał, a dość gęste włosy, o które sądził, że dbał, zaczęły wypadać. Przyczyną, jasne, mógł być stres lub inny czynnik, ale Johnowi nie chciało się w to wierzyć.
Po czasie uznał, że maszyna nie tylko dała mu bogactwo, lecz także odebrała to, co miał najcenniejsze: życie.
Kiedy na zewnątrz pojawiały się pierwsze oznaki jesieni, maszyna przestawała działać. Odłożone pieniądze z sezonu zapewniały im jednak dogodne życie podczas chłodniejszych pór roku. Borówki nie było, więc kupców również. John chciał raz włączyć Caroline i sprawdzić, czy jakimś magicznym sposobem owoce pojawią się na krzewach, ale potem uznał, że byłoby to zbyt ryzykowne i tego nie zrobił. Maszynie mogło być przecież zimno. Dlatego rodzina Nelsonów poświęcała ten czas na wyjazdy i spędzanie chwil razem. W tym czasie Caroline stała w szopie, przykryta czarną płachtą. Na pozór wyglądała na wyłączoną. W rzeczywistości powoli wysysała życie ze swojego właściciela. Tym się karmiła.
Nadeszło lato, a razem z nim sezon na borówkę. Rok 2000 przyniósł podobny zysk co poprzedni, ale dla Johna było to niewystarczające. On chciał więcej.
Dlatego gdy rozpoczął się kolejny czas zbiorów, kupił następną działkę i zasiał pół tysiąca krzewów borówki, która urosła w jedną noc. Caroline zrobiła swoje. Dodatkowe krzaki zmuszały maszynę do szybszego i skuteczniejszego działania. A do tego potrzebowała paliwa: życia.
Pod koniec lata 2005 John Nelson jeździł już na wózku, cierpiał na Alzheimera i popadł w głęboką depresję. Mieszkał w domu opieki, a jego jedynym zajęciem było gapienie się tępo w ścianę. Nie rozpoznawał syna, który co tydzień przyjeżdżał go odwiedzać. Nie poznawał żony na zdjęciach, które Danny mu pokazywał. John Nelson nie poznawał już nawet samego siebie.
Danny przeżywał okres dojrzewania, a Wendy robiła wszystko, co w jej mocy, aby chłopak się usamodzielnił. Podczas gdy tłumaczyła mu, jak robić pranie, maszyna ochoczo działała na podwórku. Jeszcze przed kilkoma laty John odkrył, że Caroline można zaprogramować, więc uczynił ją zupełnie samodzielną, nawet przy sprzedaży. Maszyna miała za zadanie zerwać jak najwięcej borówek, a później wystawić łubianki przy ulicy i schować się w szopie. W ciągu piętnastu minut przyjeżdżała odpowiednia osoba, przekazywała Danny’emu pieniądze i odjeżdżała. Wtedy Caroline wyłaniała się z cienia i ponownie wkraczała na teren pracy.
Tym samym wymazywała istnienie mężczyzny, który ją znalazł.
Kiedy John trafił do domu seniora, interesy przejął Danny. Wkrótce po jego osiemnastych urodzinach Wendy zmarła po upadku ze schodów. Zrozpaczony chłopak sam pochował matkę za domem. Gdy wykopywał dół, miał wrażenie, jakby ktoś go obserwował. Ktoś… a może coś…
I wtedy już wiedział, że to ta cholerna Caroline. To ona tak na niego się patrzyła. Patrzyła się i uśmiechała, podczas gdy Danny, płacząc, zasypywał matkę.
Patrzyła się i uśmiechała.
I mówiła. Danny ją słyszał.
„Chodź no tu, chłoptasiu… Chodź…”
Chłopak został sam ze wszystkim, załamany, bliski samobójstwa i bez czyjejkolwiek pomocy. Otrzymał spadek, co pozwoliło mu na wyprowadzkę, ale maszyna została. Ponieważ Caroline nigdy by go nie opuściła.
Któregoś dnia Danny zakopał ją w ziemi daleko za domem i sądząc, że nigdy w życiu już jej nie zobaczy, odjechał w siną dal.
Ale Danny się mylił. O, tak! Caroline nie zniknęła i niebawem zaczęła czerpać energię z życia chłopaka. I słyszał ją nadal. Słyszał, jak mówi:
„Chodź no tu, chłoptasiu… Chodź…”.
Wciąga? Przeczytaj pozostałe opowiadania ze zbioru Fabryka strachu
01. Szansa
04. A&A
05. Pokój 202
06. Caroline
07. Brat pokazał mi, jak wskrzeszać zmarłych
09. Sklep na rogu
Komentarze 1