Minuty, jak na złość, coraz bardziej się dłużyły, doprowadzając mnie do szału. Nie byłam już w stanie skupić się na lekcji, więc poddałam się i po prostu gapiłam w dłonie. Tak bardzo bolała mnie głowa, że myślałam, że zaraz eksploduje.
Miałam dość nowej szkoły, mimo że uczęszczałam do niej stosunkowo krótko. Już jako nowicjuszka miałam wyrobione zdanie na temat tego liceum i wydawało mi się, że nie tylko ja myślałam w podobny sposób. Było zwyczajnie sztywno i drętwo. Denerwowało mnie także to, że nie mogłam być w pełni sobą. Tą wyluzowaną, korzystającą z życia w stu procentach i mającą w dupie konsekwencje Bree z Portland. Czułam presję, którą wywierali na mnie inni i samo otoczenie.
Odkąd zamieszkałam z Clary, jakaś dziwna siła wewnątrz ciała zmuszała mnie do nieustannych zmian. Czułam się niewystarczająca, a nieraz współczułam kuzynce użerania się z kimś takim, jak ja. Chciałam, by postrzegała mnie jako kogoś więcej niż tylko rozwydrzoną nastolatkę. Jako dobrą osobę. Jako kogoś równego sobie. Podświadomie przechodziłam wewnętrzną metamorfozę: okiełznałam niewyparzony język, a także trzymałam się z dala od kłopotów. Czasem jeszcze nie do końca rozumiałam istotę owych zmian, ale wiedziałam, że dla własnego dobra powinnam utrzymać w ryzach ten szalony temperament.
Gdy byłam małym dzieckiem, kuzynka stanowiła dla mnie niepodważalny autorytet. Czasem nawet zastanawiałam się, jakby to było znajdować się w jej skórze. Odkąd pamiętałam, wyróżniała się dobrocią, serdecznością i otwartością, przez co zyskała wśród innych szacunek i sympatię. Mnie z kolei zawsze uważano za tą dziwną i niezrównoważoną. Moje chłopięcej długości włosy nie równały się nawet z jej długimi, rudymi warkoczami. Kolorowe sukienki królowały nad przetartymi jeansami i koszulkami, które zwykłam nosić. Taka właśnie była Clary. Urocza, słodka, dziewczęca.
W końcu usłyszałam upragniony dźwięk dzwonka, który przerwał rozmyślania, więc na moje usta wpłynął nieznaczny uśmiech.
— Pamiętajcie o zadaniu domowym! — krzyknęła nauczycielka, a gdy podniosłam się z krzesła, skierowała się w moją stronę z prośbą, bym została jeszcze chwilę w klasie.
Nie odpowiedziałam, tylko grzecznie skinęłam głową i zaczekałam, aż sala opustoszała. Założyłam kosmyk włosów za ucho i zacisnęłam szczękę w geście niezadowolenia. Nie miałam ochoty na pogawędki z panią Winchester.
— Martwi mnie twoja sytuacja. Dopiero zaczął się rok szkolny, a ja widzę, że potrzebujesz pomocy — zakomunikowała nauczycielka, gdy podeszłam do jej biurka.
Faktycznie, algebra stanowiła dla mnie nie lada wyzwanie, ale był dopiero początek roku, a ja nie przyzwyczaiłam się do nowej szkoły. Potrzebowałam czasu na asymilację, bym mogła swobodnie skupić się na nauce i rzucić w wir obowiązków. Samo przychodzenie na lekcje sprawiało mi dyskomfort, wskutek czego bujałam w obłokach.
Nauczycielka szybko przekartkowała swój notes i znalazła właściwą informację. Na stronie były zapisane tylko dwa nazwiska. Jedno: Davison, drugie: Hartford.
— Więc postanowiłam, że ktoś ci pomoże.
***
Machinalnie stukałam palcami w blat ławki, czekając z niecierpliwością, aż w drzwiach sali zjawi się moja nowa „korepetytorka”. Na nic zdały się tłumaczenia, że przez zmianę szkoły było mi ciężko nadrobić materiał. Pani Winchester się uparła i nie miałam w tej kwestii nic do powiedzenia.
Przymknęłam oczy, a w mojej głowie pojawił się obraz typowego, leniwego popołudnia. W domu w Portland kochałam leżeć na niezwykle wygodnej sofie przed telewizorem, w rozciągniętej piżamie, jeść chipsy, a potem narzekać, że nie mieściłam się w ulubione spodnie. Wtedy lubiłam też śpiewać, ale tylko, gdy byłam sama. Skakałam wtedy, nucąc wszystkie piosenki, które w danym momencie katowałam. Nadal zastanawiam się, czemu mój kot nie stracił jeszcze słuchu.
Tęskniłam za domem.
— Kurwa! — usłyszałam krzyk.
Mój wzrok zawiesił się na postaci, która potknęła się o próg, wchodząc do klasy. Zaśmiałam się cicho, gdy rozpoznałam Minnie.
— Suko, przez ciebie prawie złamałam palca u stopy — rzuciła, a ja ponownie się zaśmiałam, opierając głowę na łokciach.
Nie wiedziałam dlaczego, ale poczułam się lepiej. Taka wersja brunetki podobała mi się o wiele bardziej niż wizja chłodnego, bez cienia emocji człowieka, tak bardzo przypominającego kamienny posąg.
— Winchester stwierdziła, że koniecznie potrzebuję pomocy z algebry — mruknęłam.
Dziewczyna westchnęła głośno i rzuciła swój sprany, czarny plecak na podłogę. Zeszyt, który trzymała w ręce, położyła tuż obok moich dłoni i oparła się o ławkę tuż przede mną.
— A więc to ty jesteś tą Bree, która tak bardzo nie radzi sobie z algebrą? W sumie to nie wyglądasz na ścisłowca — podsumowała i schowała ręce do kieszeni czerwonej bluzy.
Skinęłam głową, uśmiechając się niewinnie. Dziewczyna wydawała się na pozór normalną bez tego obojętnego, a zarazem wywołującego dreszcze tonu głosu.
— Daj spokój. Już wystarczająco wkurzyła mnie ta cała Daphne, a teraz jeszcze stara, uparta Winchester.
Brunetka zaśmiała się cicho, po czym jej wzrok przeniósł się na leżący na ławce podręcznik.
— Chyba nie chce mi się bardziej niż tobie — mruknęła, wskazując na książkę.
Przytaknęłam i wydałam z siebie odgłos torturowanego zwierzęcia. Nie chciałam siedzieć w szkole ani minuty dłużej. Chociaż, prawdę mówiąc, całkiem przyjemnie gawędziło mi się z dziewczyną.
— Więc… Jak mam się do ciebie zwracać? — zapytałam, a brunetka strzeliła sobie otwartą dłonią w twarz. Najwidoczniej zrobiła to odrobinę za mocno, bo chwilę potem syknęła z bólu.
— Jas. Może być też Jasmine, ale najczęściej mówią do mnie Jas. Jeśli już w ogóle mówią — mruknęła, a ostatnia część zdania wyszła z jej ust naprawdę cicho.
— A Minnie?
Jasmine przewróciła oczami, ale i tak dostrzegłam błąkający się na jej twarzy krzywy uśmiech, który usilnie starała się ukryć.
— Spieszczenie „mine” w moim imieniu — skwitowała zniesmaczona. — Żenujące.
Zaśmiałam się i westchnęłam. Nie chciało mi się tej algebry tak bardzo, że aż robiło mi się niedobrze od myślenia o niej.
— Hej, może przełożymy to na kiedy indziej? — zapytałam. — Chce ci się tu siedzieć? Jeszcze w piątek?
Jas wzruszyła ramionami.
— W porządku. Zgadamy się jakoś — oznajmiła i zabrała swoje rzeczy, po czym pomachała mi i wyszła.
Niepostrzeżenie wymknęłam się z sali. Ściskając torebkę i książkę do algebry, udałam się do swojej szafki, gdzie zostawiłam swoje rzeczy. Gdy zamknęłam drzwiczki, podskoczyłam ze strachu.
Przede mną stała Daphne, która mierzyła mnie pogardliwym spojrzeniem. Opierała się o ścianę, bezwstydnie eksponując opalone ciało. Wokół palca, jakby machinalnie, okręcała kasztanowy kosmyk, a niebieskie tęczówki wwiercały się w moje. Żuła gumę tak głośno, że mimowolnie mój wzrok przeniósł się na jej pełne, czerwone usta. Uniosłam brwi z zamiarem odejścia, gdyż nie miałam ochoty na żadne dyskusje. Gdy próbowałam ją wyminąć, stanowczo złapała mnie za przedramię. Wbijające się agresywnie w moją skórę paznokcie dziewczyny sprawiały ból.
— Puść — rozkazałam i hardo uniosłam głowę.
Moje plany na ignorowanie jej momentalnie spaliły na panewce. Nie potrafiłam już trzymać języka za zębami.
— Nie wiem, co masz wspólnego z Hollowayem i dlaczego obronił ci dupę, ale dobrze radzę, trzymaj się od niego z daleka — wysyczała.
Chwilę zajęło mi zrozumienie tego, o kim mówiła. Przez głowę przebiegł mi obraz rozwścieczonej Daphne, warczącej na mnie, a potem chłopaka w kapturze, który jednym zdaniem zamknął jej usta. To jego musiała mieć na myśli.
Wydostałam się z uścisku brunetki i popatrzyłam na nią.
— Nie martw się. Nie miałabym serca popsuć tego, co jest między wami — powiedziałam przesłodzonym głosem i sztucznie się uśmiechnęłam — Ale zaraz? Przecież między wami niczego nie ma. Oj…
Bez słowa ruszyłam do drzwi, zostawiając za sobą zdziwioną dziewczynę, która najwidoczniej nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
— A! Zapomniałam! — Zatrzymałam się przy wyjściu i odwróciłam się do stojącej w bezruchu Daph. — Rzęsa ci się trochę odkleiła.
Potem z głupim uśmieszkiem opuściłam budynek szkoły.